Artykuł
Nowa nowa normalność
Czarna seria gospodarki światowej trwa – z niewielkimi i wprowadzającymi obserwatorów w błąd przerwami – od globalnego kryzysu finansowego z lat 2007–2008, o którym – ze strachu raczej niż z szacunku – zaczęto pisać w literaturze dużymi literami: Global Financial Crisis (GFC). Świat jakoś się po nim pozbierał, ale przecież nie bezkosztowo. Do sektora finansowego popłynęły wtedy pierwsze tak gigantyczne pieniądze publiczne, a rządy zaczęły na potęgę ratować zagrożone prywatne instytucje finansowe, stając się często ich dominującymi akcjonariuszami. Niektóre pozostają nimi do dziś. Dyskusja na temat strategii ratowania banków na rachunek podatnika była krótka i burzliwa. Na stonowanie nastrojów wpłynęła relatywnie szybka poprawa sytuacji rynkowej oraz to, że udało się uniknąć najgorszego, czyli załamania globalnego systemu finansowego i rozpadu strefy euro.
Ostatni etap liczącej kilkadziesiąt lat „wielkiej moderacji” – z niską inflacją, tanim pieniądzem, ograniczoną zmiennością – przetrwał po GFC, w słabawej już formie, ledwie niepełną dekadę. Później przyszedł COVID-19. A po pandemii – wojna. I stymulacja fiskalna na nienotowaną skalę, ratująca – w różnych odmianach – konsumentów, producentów, wszystkich jak leci, bo takie dominowały oczekiwania. I było pozamiatane.
Teraz mamy wielkie długi, niskie tempo wzrostu gospodarczego, wysoką inflację i banki centralne, które otrząsnęły się ze złudzeń o