Jak tani jogurt stał się prawem człowieka
Nie sądzę, by ktoś jeszcze pamiętał atak zupą na Monę Lisę, dwudniową sensację sprzed bodaj miesiąca. Nie tylko dlatego, że atakujące taktownie wybrały obiekt, któremu nic się nie mogło stać, bo doświadczeni muzealnicy już dawno zabezpieczyli obraz Leonarda odporną niemal na wszystko taflą. Także dlatego, że prawie nikt nie zrozumiał przesłania pań, uparcie nazywanych w mediach „aktywistkami klimatycznymi”, choć słowem nie zająknęły się one o zmianach klimatycznych. Domagały się natomiast uznania dostępu do zdrowej żywności za prawo człowieka. Pomińmy to, że definicja zdrowej żywności nie istnieje, a stanowiska nauki w tej sprawie zmieniają się mniej więcej co dekadę (ostatnio chyba nawet częściej). Aktywistki szybko zostały uznane za wariatki przez media tradycyjne i społecznościowe, bo dla większości ludzi najważniejsze jest coś innego niż „zdrowie” żywności. My chcemy, żeby była tania.
Niestety tanio dla konsumenta oznacza też tanio dla rolnika. Celowo nie piszę „dla producenta”, bo rolnicy w przyjętym przez Zachód modelu nie są już w większości producentami żywności. Oni dostarczają surowiec, co najwyżej półprodukt, i są traktowani tak samo jak biedne kraje, np. Afryki, które tanio eksportują bogactwa naturalne – przetwarzane i drogo sprzedawane przez bogatych. Głównymi producentami żywności stały się międzynarodowe koncerny. Z ich perspektywy optymalizacja kosztów jest czymś oczywistym. A tę w dobie wolnego handlu łatwo osiągnąć, sprowadzając surowiec skądkolwiek, gdzie jest tanio. Miejscowi muszą się dostosować albo zmienić branżę.