Artykuł
Niechciana dorosłość
Państwo daje studentom zniżki, pozwala młodym płacić niższe podatki, a potem umywa ręce od problemu. Nie można wszystkim obciążać rodziców, którzy i tak już odwalają za nie kawał dobrej roboty
Z Paulą Pustułką rozmawia Marek Mikołajczyk
Na początku pytanie z serii podchwytliwych. Kiedy człowiek staje się dorosły?
To rzeczywiście podchwytliwe pytanie. Nie ma na nie ani dobrej, ani jednoznacznej odpowiedzi. Badania nad młodymi przeszły pewną ewolucję. Gdy naukowcy zajmowali się pokoleniami rodziców i dziadków dzisiejszych 20-latków, brali pod uwagę pięć kryteriów, które musiały zostać spełnione, aby uznać kogoś za dorosłego: wyprowadzkę z domu rodzinnego, zakończenie edukacji, podjęcie stabilnego zatrudnienia, ślub i dziecko.
Jeśli wziąć pod uwagę te czynniki, wielu dzisiejszych 40-latków trudno byłoby uznać za dorosłych.
To prawda, ale nie jest też tak, że wszyscy młodzi je odrzucają. Dlatego mniej więcej od lat 90. te pięć wskaźników traktujemy jako pewne obiektywne tło, które młodzi łączą z własnym subiektywnym rozumieniem dorosłości. Niezmiennym i stałym kryterium uznania kogoś – albo samego siebie – za dorosłego jest niezależność finansowa. Pozostałe kwestie są dużo bardziej niejasne, miękkie i indywidualne. Gdy pytamy młodych, co dla nich oznacza bycie dorosłym, to – obok samodzielności materialnej – wskazują na gotowość ponoszenia konsekwencji za własne wybory oraz stabilność w postrzeganiu siebie i świata. Tego drugiego młodym w dzisiejszych czasach wielkich kryzysów faktycznie brakuje – są rozedrgani, niepewni. Dorosłość postrzegają jako coś niechcianego. Coś, na co nie są jeszcze gotowi, a może nigdy nie będą.