Wojna bez celu
Izrael utrzymuje, że chce osłabić Hezbollah i zmusić go do wycofania się z terenów przygranicznych. Eksperci obawiają się jednak powtórki ze Strefy Gazy
Izraelski atak rakietowy w Bejrucie, 4 października 2024 r.
W Mlicie, górskiej miejscowości położonej na południu Libanu, zwolennicy Hezbollahu od lat opowiadają przyjezdnym, jak bojownicy upokorzyli tu izraelską armię. W 2010 r. organizacja założyła w wiosce Muzeum Oporu, poświęcone długiej historii konfliktu z sąsiadem. Przewodnicy – elegancko ubrani, sympatyczni mężczyźni – wyławiają z tłumu turystów z zagranicy, żeby przedstawić im swoją narrację. – W 2006 r. tak ich pogoniliśmy, że po miesiącu musieli uciekać – mówił mi jeden z nich, gdy odwiedziłam muzeum dwa lata temu.
Tamtą wojnę także w samym Izraelu uznaje się za porażkę. W lipcu 2006 r., po dwóch tygodniach intensywnego bombardowania obiektów związanych z Hezbollahem, rząd w Tel Awiwie wysłał do Libanu 10 tys. żołnierzy, zakładając, że łatwo rozgromią przeciwnika. Zamiast tego nastąpiła seria katastrof. Eksperci Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie tłumaczą, że bojownicy ukrywali się przed izraelskimi oddziałami w podziemnych tunelach (jeden z nich można dziś w Mlicie zwiedzić), aby wydostawać się na powierzchnię i atakować wroga. Hezbollah zaatakował w ten sposób m.in. kolumnę pancerną w dolinie rzeki Saluki – najpierw zablokował drogę, a potem ostrzelał zaskoczonych żołnierzy, którzy nie mieli wsparcia ze strony ani artylerii, ani piechoty. Jak zauważył wtedy Timur Goksel, doradca Tymczasowych Sił Zbrojnych ONZ w Libanie (UNIFIL): „Każdy, kto jest na tyle głupi, by poprowadzić kolumnę pancerną przez dolinę rzeki Saluki, nie powinien być dowódcą brygady pancernej, lecz kucharzem”.