Konflikt pokoleń to zasłona dymna
„Dziadersi”, „boomerzy”, „płatki śniegu”, „roszczeniowe zetki”. Coraz częściej pojawiają się rozgorączkowane doniesienia o rzekomym sporze pokoleniowym. To zjawisko nasiliło się po 2020 r. i protestach przeciw wyrokowi TK w sprawie aborcji. Młodsze pokolenia wyśmiewają obyczajowe zacofanie i technologiczną niezdarność starszych, a ci ostatni jakby głośniej niż dawniej wyrzekają na lenistwo i wymagania młodych.
Przez dłuższy czas konflikt pokoleń nie był definiowany tak wyraźnie. W czasach późnego PRL-u i później – do lat 90. – nie różnił się od tego, do którego się przyzwyczailiśmy od czasów rock’n’rolla i kontrkulturowej rewolty lat 60.: po jednej stronie byli młodzi, którzy chcieli więcej wolności, po drugiej ich rodzice i dziadkowie, którzy próbowali im tę wolność odebrać w imię porządku czy własnej etyki. To, co dziś nazywamy konfliktem pokoleń, ma inną formułę i treść. Po stronie starszych mamy wciąż do czynienia ze zwykłym zdziwieniem czy rozczarowaniem tym, że młodzi nie chcą być tacy jak oni. Zmiana jest po stronie młodych – pojawia się u nich mieszanina zażenowania zachowaniami starszych i żalu o to, że oni sami nie mogą osiągnąć tyle co wcześniejsze pokolenia.
Cóż to za innowacyjny konflikt pokoleń, o którym pisze się i mówi we wszelkich mediach i który, jak się wydaje, przynajmniej w Polsce, w dużym stopniu określać sposób widzenia rzeczywistości i ról społecznych? Cóż to za konflikt pokoleń, gdy młodzi w zasadzie nie kontestują systemu wartości starych, lecz pragną odebrać im ich pozycję, by robić to samo co oni, według tych samych zasad? Cóż to za pokolenia, które zmieniają się coraz szybciej, już nawet nie co 10 lat? Śmigają nam przed oczami, choć ludzie mają dzieci w coraz późniejszym wieku? Ile w tym konflikcie racjonalnego żalu, a ile podsycanych przez media resentymentów?