Zepsuliśmy maszynerię kultury
Mniejsza dzietność oznacza mniejszą innowacyjność. Chyba, że zmobilizuje nas jakiś dalekosiężny cel
Z Robinem Hansonem rozmawia Sebastian Stodolak
Nie jest pan optymistą.
Jeśli mowa o dzietności, poziomie innowacyjności – i co za tym idzie – poziomie bogactwa, to raczej nie.
To znaczy?
Innowacje, tak kluczowe dla rozwoju, to skomplikowana rzecz. Standardowe modele gospodarki mówią, że tempo modernizacji – a więc tempo wytwarzania zwiększających produktywność pomysłów – jest proporcjonalne do poziomu aktywności gospodarczej. Zatem potężniejsze kraje czy branże wprowadzają więcej innowacji. W związku z tym, że dzisiaj gospodarka jest większa niż w przeszłości, udaje nam się wprowadzać więcej zmian niż w przeszłości. Jeszcze.
Naprawdę? Słyszmy raczej o spadku innowacyjności w ostatnich dekadach…
Niesłusznie. Każdego roku powstaje w sumie o kilka procent więcej innowacji niż w roku poprzednim. Problem w tym, że w pewnym sensie przynoszą one mniejsze zyski. Gdy gospodarka była mała, zrywano nisko wiszące owoce innowacyjności. Silniki parowy i spalinowy zrewolucjonizowały przemysł w niespotykany wcześniej sposób. Dzisiaj tych nisko wiszących owoców jest mniej, modernizacje mają inny wymiar. Mają postać wynalazków albo – częściej – objawiają się w procesie dyfuzyjnym. Ten drugi to ciąg drobnych usprawnień wprowadzanych w gospodarce przez właściwie każdego. Każde udoskonalenie codziennej rutyny to innowacja dyfuzyjna.
Pokojówka w hotelu też tworzy innowacje?
Oczywiście. To media przyzwyczaiły nas do patrzenia na to pojęcie przez pryzmat imponujących odkryć. Pokojówki, nauczyciele, kierowcy – wszyscy tworzą zmiany. Innowacje to suma tych wszystkich malutkich udoskonaleń, które są twoim udziałem, a o których nawet nie opowiesz żonie, gdy wrócisz z pracy. To dyfuzyjne innowacje są obecnie motorem gospodarki. Dopóki rosły populacja i gospodarka, innowacje się pojawiały. I będą się jeszcze pojawiać przez kilkadziesiąt lat – do momentu, gdy globalna populacja przestanie rosnąć.