Trzy i pół dekady dzikiego wzrostu
Państwo oczywiście nie może w warunkach gospodarki wolnorynkowej dyktować producentom, co i jak mają produkować, ale nie może też dopuszczać do zarabiania na krzywdzie społecznej
Z Elżbietą Mączyńską rozmawia Nikodem Chinowski
W grudniu 1989 r. Sejm kontraktowy uchwalił ustawy składające się na plan Balcerowicza. Od tego czasu PKB Polski wzrósł 12-krotnie, ale pani od lat tonuje entuzjazm. To nie było bardzo udane 35 lat dla polskiej gospodarki?
Zależy od kryterium, jakie przyjmiemy. Tempo wzrostu gospodarczego jest faktycznie wysokie, najwyższe ze wszystkich państw byłego bloku sowieckiego. W okresie transformacji podstawowym celem władzy i fetyszem komentatorów był właśnie wzrost PKB, co jest o tyle zrozumiałe, że byliśmy krajem na dorobku, mieliśmy duże deficyty po poprzednim systemie, cierpieliśmy na syndrom gospodarki trwałego niedoboru. Na dalszym planie pozostawały natomiast kwestie postępu społecznego i ekologii. Dlatego też od lat podkreślam, że trzeba odróżniać pojęcie wzrostu gospodarczego od pojęcia rozwoju społeczno-gospodarczego. To nie są synonimy. W tym drugim terminie, oprócz miary PKB, mieści się jeszcze filar społeczny – rozumiany jako edukacja, bezpieczeństwo, dostęp do kultury, jakość życia – a także filar środowiskowy, czyli ekologia i klimat. Co z tego, że rosną wskaźniki dobrobytu materialnego, skoro dochodzi do degradacji środowiska naturalnego i np. żyjemy w coraz większym smogu, tracimy zdrowie, dostęp do lekarzy jest utrudniony, a w dodatku wymiar sprawiedliwości niedomaga? Już przed laty Ignacy Sachs w artykule z 1996 r. pod symptomatycznym tytułem „W poszukiwaniu nowych strategii rozwoju” użył pojęcia dzikiego wzrostu gospodarczego, czyli takiego, w którym PKB rośnie, ale nie przekłada się to należycie na postęp społeczny i ekologiczny. W ostatnich 3,5 dekady mieliśmy w Polsce przeważnie do czynienia z takim właśnie dzikim wzrostem gospodarczym.