Artykuł
Bez wodza i planu
Noc listopadowa – obrosła symbolami i legendami o bohaterstwie – to również historia zawiedzionych nadziei. I to one wydają się w niej ważniejsze
„Powrót oddziałów wojska z Wierzbna do Warszawy”. Obraz Marcina Zaleskiego z 1831 r.
Zryw nazwany potem powstaniem listopadowym miały rozpocząć dwa pożary. Pierwszy – browaru Weissa na warszawskim Solcu, a drugi – domu na ul. Dzikiej. Dla wtajemniczonych oddziałów miały być one – we wskazanej kolejności – znakiem do walki. Pomimo problemów – Piotr Wysocki, który miał o to zadbać, za późno zabrał się do wykonania tego zadania – udało się podpalić browar. Z niewiadomych przyczyn stało się to jednak nie o zaplanowanej godzinie 18, ale trzydzieści minut wcześniej. Konsekwencje pomyłki były błyskawiczne.
Niewiele wcześniej w stronę Belwederu, siedziby wielkiego księcia Konstantego, ruszyli cywilni spiskowcy. Historia zapamięta ich jako belwederczyków. Wśród nich był Seweryn Goszczyński, pisarz i rewolucjonista. W spisanej po latach relacji „Noc belwederska” pisał: „Dobrze się już ściemniło, kiedyśmy się puścili nareszcie ku Łazienkom. Droga, jaką mieliśmy przed sobą, nie była tak długa, abyśmy nie mogli stanąć o szóstej na naszem stanowisku, przytem powietrze cokolwiek zamglone, niebo przysłonięte całkiem, jakby zasłoną, chłód przenikający, to też po drodze wstąpiliśmy jeszcze do cukierni, blizko kościoła Ś-go Krzyża dla ogrzania się szklanką ponczu” (wszystkie cytaty w pisowni oryginalnej).
Gdy zbliżali się do celu, na horyzoncie zamajaczyła łuna od Solca. Nie tylko pojawiła się za wcześnie, lecz także ściągnęła na nich zagrożenie. Znajdowali się wówczas na wysokości koszar, z których na widok ognia zaczęli nagle wybiegać żołnierze. Napięta od kilku dni sytuacja w mieście spowodowała, że dowódcy wydali im rozkaz sprawdzenia, czy nie kręcą się w pobliżu podejrzani ludzie. Belwederczycy musieli się ukryć.