Przyszli Sowieci z karabinami
W ciągu półtora roku deportacja na Wschód dotknęła nawet 350 tys. obywateli przedwojennej Polski. Ich doświadczenia do dzisiaj pozostają na uboczu głównych opowieści o koszmarze II wojny światowej
„Trzeba by malarza, aby to odtworzyć. Ze wszystkich osad dookoła jechali osadnicy. Był to niesamowity widok. Wszyscy – i ludzie, i konie – wyglądali jak białe zjawy zasypane śniegiem. O zmierzchu robiło to jeszcze większe wrażenie”. Tak sobotę, 10 lutego 1940 r., zapamiętała Felicja Konarska, wówczas jeszcze dziecko.
Przed tym, jak ten przerażający zimowy pejzaż ogarnął wschodnie rubieże II Rzeczypospolitej – Polesie, Wołyń, województwa: wileńskie, lidzkie, grodzieńskie, białostockie, lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie – toczyło się na nich normalne życie. Dla Konarskiej niemal bajkowe. Mieszkała w Ostrowie na Wołyniu. „Rodzice byli zamożni, bogaci nawet, ale ciężko na to pracowali. Ja myślałam (…), że to wszystko, co mieliśmy, było «zawsze»”. Myślała nawet, że „na zawsze”. W pewien słoneczny dzień – Polska przedwojenna wydawała jej się nieustannie piękna i słoneczna – ojciec przyniósł horoskop, w którym wyczytał, że kto urodził się w maju, a Felicja przyszła na świat 2 maja, będzie piękny, szczęśliwy „i wyrośnie na pociechę światu”. A potem „Wybuchła wojna. Nastało przerażenie. Byłam głodna i opuszczona, samotna, niezrozumiana, bezsilna i poniżona. Byłam posądzana i zastraszana. Trapiły mnie choroby i smutek. Chciałam żyć – żebrałam i kradłam. Chciałam się uczyć – nie wróciłam do mamy. W tułaczce zgubił się mój cudowny miesiąc maj, z metryki wyleciała moja ojczyzna. Przestałam wierzyć w horoskop”.