Belle époque po amerykańsku
To, co robi administracja Trumpa, jest powrotem do korzeni mocarstwowości USA. Acz bez gwarancji, że recepty wzięte z końca XIX w. znów zadziałają
Gdyby ktoś żyjący na początku ubiegłego stulecia i orientujący się w poczynaniach Stanów Zjednoczonych mógł doczekać naszych czasów, doświadczyłby déjà vu. Oto kolejne działania administracji Donalda Trumpa okazują się miksem idei i strategii wziętych z przełomu XIX w. i XX w. Czasów, gdy Ameryka z peryferyjnego państwa przekształciła się w największe mocarstwo globu.
Być może ten fakt działa inspirująco na Trumpa, zachęcając do powtórki. Zwłaszcza że w tamtym czasie USA były jednym z grona kilku państw aspirujących do tego, żeby zmienić na swoją korzyść światowy ład, podporządkowany Wielkiej Brytanii; oprócz nich takie same aspiracje przejawiały Niemcy oraz Rosja. W 1900 r. różnice między pretendentami nie były znaczące. Według danych, jakie przytacza Paul Kennedy w monografii „Narodziny i upadek mocarstw”, liderem na polu produkcji przemysłowej pozostawała Wielka Brytania, która odpowiadała za 24 proc. światowego wolumenu. Drugie w rankingu USA za 19 proc., następne Niemcy – 13 proc. oraz Rosja – 9 proc. Ale już pięć lat później, dzięki reformom premiera Piotra Stołypina, na czoło stawki wysforowała się Rosja. To tam w krótkim czasie francuskie firmy zainwestowały 687 mln rubli, angielskie 535 mln, a niemieckie 436 mln. Napływ ogromnego kapitału sprawił, że do 1914 r. imperium Romanowów rozwijało się szybciej niż USA.
Będąc pod wrażeniem tej zmiany, francuski ekonomista Edmond Théry napisał traktat „La transformation économique de la Russie”. Przewidywał, iż w ciągu dwóch dekad to Rosja stanie się największą potęgą przemysłową świata. Jednak przytaczane przez Théry’ego liczby nie ukazywały jednej rzeczy: Stany Zjednoczone egzystowały ukryte za oceanami, dającymi im zabezpieczenie o wiele lepsze niż kanał La Manche zapewniał Wielkiej Brytanii.