Czekanie na mieszkanie
Państwo nie musi budować, ale może wyznaczać trendy i ramy, które sprzyjają innym rozwiązaniom niż indywidualne inwestycje we własność
Z Mikołajem Lewickim rozmawia Marek Mikołajczyk
W powszechnej świadomości istnieje przekonanie, że Polacy kochają własność. Rzeczywiście tak jest?
Jeśli chcemy to ubrać w kategorie sercowe, nazwałbym to raczej miłością z przymusu. Trudno inaczej nazwać sytuację, w której brakuje alternatywy, więc ostatecznie kocha się to, co się ma. W tym sensie Polacy faktycznie zakochali się we własności. Przez ostatnie 30 lat wrosła ona na stałe w tkankę społeczną.
Według raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego 87 proc. gospodarstw domowych to nieruchomości własnościowe. Polska należy pod tym względem do czołówki Europy – średnia w UE to 69 proc., a u naszych zachodnich sąsiadów ten wskaźnik wynosi jedynie 47 proc. Z czego to wynika?
Początków tej sytuacji doszukiwałbym się po II wojnie światowej. Jeśli w ogóle mieliśmy wówczas do czynienia z najmem, na ogół był to najem przechodni. Ktoś, kto zamieszkał w 1945 r. w nowym mieszkaniu, był z nim związany na dłużej. Lokal służył jemu, jego rodzinie i kolejnym pokoleniom. Rzadko kiedy zmieniał właściciela. Po transformacji ustrojowej w latach 90. XX w. nastąpiła prywatyzacja zasobów mieszkaniowych i spółdzielni. Doszło do wykupu mieszkań na masową skalę. Dekadę później dużą popularnością cieszyły się kredyty hipoteczne. W efekcie rodzice dzisiejszych 30- i 40-latków mają zazwyczaj mieszkania na własność.