Śmierć przegrywa z życiem
Trudno o piękniejsze święto religijne niż Wielkanoc. Nie tylko ze względu na symbolikę, którą za sobą niesie, lecz także dzięki odradzającej się naturze
Dla kilkunastoletniego Melchiora Wańkowicza wiosna była początkiem końca niewoli. „Zimą w babskich Nowotrzebach dzieciom nie wolno było wychodzić, aby się nie przeziębiły”. Koniec tego ograniczenia definitywnie zwiastowała Wielkanoc.
Coraz gęstsza trawa, rozkwitające kwiaty, słońce, które dłużej i mocniej dogrzewało, jaskółki śmigające nad rzekami, bociany wracające do gniazd na dachach domów i stodół. „To już nie przedwiośnie, ale wiosna całą gębą” – pisała w szkicu o Wielkanocy Zofia Kossak. Bogactwo odradzającej się przyrody przekładało się na świąteczne stoły. Wańkowicz zapamiętał, że Wielkanoc „miała swoje niezbędne minimum, którego nie przyszłoby do głowy nikomu zmniejszać, choćby czasy były najcięższe”.
Były więc: ogromna głowizna z jajkiem wsadzonym w pysk, pieczone prosięta, gotowana szynka i inne zwierzęta. W jego rodzinnych okolicach kłusownicy polowali, na co chcieli i kiedy chcieli, zaopatrując gospodynie we wszelakie mięsa. Osobne miejsce zajmowały ciasta. Nie tylko te znane dzisiaj, jak baby i sękacze, lecz także takie, których nazwy dzisiaj mało kto kojarzy – dziady, cygany i prześcieradła. Na środku stołu ustawiano dwie arki z rzeżuchą, do tego maślanego barana z oczami z suszonych śliwek.