Artykuł
Za nierobienie tego, co należało, trzeba zapłacić
7 proc. wzrostu, 7 proc. inflacji, 7 proc. deficytu – wygląda na to, że to jest nasz nowy paradygmat. To dawałoby zadowolenie pewnym kręgom polskiej polityki
Z Mirosławem Gronickim rozmawia Łukasz Wilkowicz
Ile będziemy się jeszcze męczyć z wysoką inflacją?
Wszystko zależy od tego, jak będzie się z nią walczyło. I jaka będzie sytuacja zewnętrzna. Za wzrost cen odpowiada zespół czynników.
W takim razie: ile jest w inflacji czynników zewnętrznych: głównie zmian cen surowców, ile odbicia po pandemii - bo ze strony rządu, ale i banku centralnego padał argument, że skoro mamy mocne przyśpieszenie wzrostu, to musi być i inflacja, i ile jest w niej działań polityki rządowej, a ile „gołębiowatości” banku centralnego?
Zacznijmy od najprostszego: ile mamy importowanej inflacji. Patrzę nie tyle na CPI, wskaźnik inflacji konsumenckiej, ile na deflator (wskaźnik pozwalający na porównanie cen wszystkich dóbr finalnych, nie tylko konsumpcyjnych, których zmianę określa się jako inflację - red.) PKB. Dla mnie inflacja mierzona w ten sposób jest ważniejsza, bo CPI to tylko fragment układanki. Po dwóch kwartałach większość wzrostu deflatora była spowodowana właśnie importem inflacji. W szczególności w II kw., gdy i inflacja konsumencka zaczynała wyraźnie przyśpieszać. Nie mam jeszcze obliczeń dla III kw., ale myślę, że tendencja się utrzyma. Pandemia przyniosła szok podażowy: wewnętrzny oraz zewnętrzny. Na początku lat 70. mieliśmy szok naftowy, który zaowocował tym, że praktycznie przez całą dekadę wzrost cen na całym świecie był podwyższony. Zwróćmy uwagę, że Jerome Powell, szef Fed, przyznał ostatnio, że skok inflacji, który mamy dziś, nie będzie przejściowy. Że inflacja trochę nam potowarzyszy.