Artykuł
opinia
Unijna prezydencja urzędników
Viktor Orbán rozpoczął półroczne węgierskie przewodnictwo w Radzie UE widowiskowo i efektownie. W trumpowskim stylu wypełnił buntownicze bingo wszystkimi ruchami, które cały unijny mainstream mógł uznać za co najmniej kontrowersyjne. Po spotkaniu z Wołodymyrem Zełenskim Orbán poleciał do Moskwy na rozmowy z Putinem, a następnie do Chin na spotkanie z Xi Jinpingiem. Można oceniać te ruchy jako politycznie skuteczne lub nieskuteczne, jako wyraz arogancji albo odwagi, głupoty i naiwności lub sprytu, ale nie podlega dyskusji, że premier Węgier robi to, przekraczając swoje uprawnienia. Prezydencja w Radzie UE nie uprawnia premiera ani prezydenta sprawującego ją kraju do reprezentowania UE na zewnątrz. To rola, po pierwsze, przewodniczącego Rady Europejskiej (jedna z nielicznych zresztą), po drugie, przewodniczącej Komisji Europejskiej, a po trzecie, szefa unijnej dyplomacji. Konstrukcja prezydencji jest pod tym względem bardzo jednoznaczna – żeby nie było wątpliwości, kraj sprawujący prezydencję organizuje posiedzenia wszystkich rad (zgromadzeń ministrów państw członkowskich) z wyjątkiem Rady ds. Zagranicznych. I nikt nigdy nie miał co do tego