Ropa zablokuje zmianę
W Caracas i innych miastach padają pomniki Hugona Cháveza, ale jego duch ma się wciąż nieźle – w przeciwieństwie do szans na naprawdę suwerenną i demokratyczną Wenezuelę
Demonstracja w wenezuelskim Puerto La Cruz. 29 lipca 2024 r.
Po sfałszowanych wyborach prezydenckich Wenezuelczycy wyszli na ulice, zaś Stany Zjednoczone, Unia Europejska i liczne kraje regionu próbują wywierać presję na uzurpatorską ekipę. Ta – ufna w poparcie Pekinu, Moskwy i Hawany – odpowiada represjami, a sam Nicolás Maduro w telewizyjnych wystąpieniach na zmianę cytuje Biblię, grozi i nakazuje, by jego poddani rezygnowali z WhatsAppa na rzecz innych aplikacji. Najlepiej takich kontrolowanych przez Chiny i Rosję. I na pewno nie przez Elona Muska – amerykański potentat stał się ostatnio dla reżimu symbolem wszelkiego zła. Maduro twierdzi, że to właśnie on jest odpowiedzialny za „atak na wenezuelski system wyborczy” i zachęca do „chaosu, kłamstw i przemocy”.
Krach, ale nie całkiem
Niektórzy dostrzegają w tym desperację lub nawet postępujące szaleństwo. Być może mają rację, ale to nie zmienia faktu, że na razie reżim opiera się na realnych i względnie stabilnych fundamentach, czyli poparciu resortów siłowych oraz ważnych graczy zewnętrznych, a do przejęcia władzy przez aktualną opozycję droga jeszcze bardzo daleka i trudna.
Na niekorzyść Madura i jego ekipy przemawiają przede wszystkim powszechna nędza i brak perspektyw. Przez ostatnią dekadę skłoniły one ponad 7 mln Wenezuelczyków – a więc około jednej czwartej populacji – do szukania lepszego życia w innych państwach Ameryki Łacińskiej lub w Stanach Zjednoczonych. To szokujące, zważywszy na to, że los umieścił kraj na gigantycznym zbiorniku ropy naftowej. Nawet po wielu latach intensywnej i bardzo intratnej eksploatacji wenezuelskie złoża – te potwierdzone badaniami geologicznymi – wciąż uchodzą za największe na świecie. Daleko w tyle pozostają Iran, Stany Zjednoczone, Arabia Saudyjska czy Rosja. Jeszcze względnie niedawno temu Wenezuela cieszyła się statusem jednego z najbogatszych państw kontynentu, i to mimo że w owych złotych czasach zagraniczne koncerny i stojące za nimi państwa (z USA na czele) dbały, aby jak największa część zysków z eksploatacji ropy trafiała za granicę. Tego, co zostało na miejscu, i tak wystarczało na zupełnie niezły (na tle reszty Ameryki Południowej) przeciętny poziom życia ludności.