Artykuł
Skazani na Niemkę
Nie ma demokratycznego mandatu ani nie wzbudza powszechnej sympatii. A mimo to Ursula von der Leyen jest dziś największą nadzieją politycznego centrum na postawienie tamy skrajnościom
Ursula von der Leyen w Parlamencie Europejskim, Strasburg, 17 lipca 2024 r.
Kiedy zaraz po czerwcowych wyborach Manfred Weber zaproponował odnowienie wielkiej koalicji, wydawało się, że w nowej kadencji unijny pociąg pojedzie po tych samych torach. Europejska Partia Ludowa (EPP), socjaliści i liberałowie z Renew Europe uzbierali wystarczającą pulę mandatów, by zdobyć większość, a na dodatek zabezpieczyli się punktowym wsparciem Zielonych.
Mimo wzajemnego podgryzania się w trakcie kampanii wszystkie trzy frakcje jako największego wroga i zagrożenie dla ładu europejskiego wskazywały skrajną prawicę, która od początku roku notowała wzrost poparcia na całym kontynencie. Niedopuszczenie jej do władzy – za wszelką cenę – było nadrzędnym priorytetem. Od liberała Emmanuela Macrona, przez socjaldemokratę Olafa Scholza, po Donalda Tuska z EPP – wszyscy bili na alarm, że oto barbarzyńcy czają się u bram Europy. Pierwsze prognozy wyborcze dotyczące podziału mandatów sugerowały, że mimo fatalnego wyniku Renew cel udało się osiągnąć. W tych szacunkach nie doceniono jednak siły ugrupowań po raz pierwszy wybranych do europarlamentu, których posłowie przeważnie zasilili szeregi prawicowych frakcji. Chodzi w szczególności o Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR), którzy pod względem liczby mandatów zastąpili na trzecim miejscu liberałów. Tożsamość i Demokracja (ID) znalazła się poza podium po wykluczeniu z jej grona Alternatywy dla Niemiec (AfD) w związku z wypowiedziami deputowanego, który próbował rozgrzeszać nazistowskich zbrodniarzy. Gdyby EKR pod wodzą włoskiej premier Giorgii Meloni zjednoczyli się z ID, nieformalnie kierowaną przez liderkę Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen i jej najbliższego współpracownika Jordana Bardellę, cały blok mógłby liczyć na mniej więcej tylu posłów co socjaliści. De facto dołączyłby wtedy do mainstreamu. Nawet Viktor Orbán powiedział w połowie czerwca, że los europejskiej prawicy zależy teraz od dwóch kobiet. Kilka tygodni później to on nieoczekiwanie wstrząsnął całą układanką.