Wyszukaj po identyfikatorze keyboard_arrow_down
Wyszukiwanie po identyfikatorze Zamknij close
ZAMKNIJ close
account_circle Jesteś zalogowany jako:
ZAMKNIJ close
Powiadomienia
keyboard_arrow_up keyboard_arrow_down znajdź
removeA addA insert_drive_fileWEksportuj printDrukuj assignment add Do schowka
comment

Artykuł

Data publikacji: 2024-05-29

Wybory pocieszenia

„Nie chcesz iść na wojnę, idź na wybory”. Ten w gruncie rzeczy rozpaczliwy apel premiera Donalda Tuska, opublikowany 23 maja na jednym z portali społecznościowych, sugeruje, że frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego może być bardzo niska. Ale nie będzie to żadne zaskoczenie. Przypomnijmy, jak było w przeszłości. W 2004 r., w pierwszych eurowyborach, w których mogliśmy wziąć udział, do urn poszło zaledwie 20,87 proc. uprawnionych do głosowania. W latach 2009 i 2014 nie było dużo lepiej – odpowiednio 24,53 proc. i 23,83 proc. Dopiero w 2019 r. frekwencja osiągnęła aż 45,68 proc. Tyle że to ostatnie głosowanie do europarlamentu było preludium do wyborczego maratonu, które powszechnie traktowano jak próbę sił przed starciem Zjednoczonej Prawicy z obozem anty-PiS.

Trudno się jednak spodziewać, aby prawie 50-proc. wynik powtórzył się tym razem, nawet mając w pamięci rekordową frekwencję w wyborach parlamentarnych z 15 października 2023 r. (74,38 proc.). Powody są co najmniej cztery. Pierwszy jest całkiem banalny, ale w praktyce politycznej bardzo istotny. Partie funkcjonują w kampanijnej rzeczywistości de facto od roku i najzwyczajniej w świecie nie mają już ani pieniędzy, ani wielu topowych kandydatów, których można by wystawić. W najlepszej sytuacji jest PiS, bo nie dość, że ma największą dotację oraz pieniądze zachomikowane po ośmiu latach u władzy, to na dodatek wystawia sporo kandydatów i

close POTRZEBUJESZ POMOCY?
Konsultanci pracują od poniedziałku do piątku w godzinach 8:00 - 17:00