Artykuł
Festiwal ekonomicznych fejków
Niemal wszystkie strony sporu politycznego w Polsce posługują się z grubsza tymi samymi danymi, ale kreują na ich podstawie kompletnie różne historie
Temperatura rywalizacji jest w tym sezonie wyborczym nieznośna. Główne partie zupełnie zrezygnowały ze stosowania podstawowych standardów intelektualnych, takich jak spójność poglądów czy rzetelne przedstawianie faktów. Widać to wyraźnie w debacie na temat ekonomii, gdzie politycy mają szczególnie pole do popisu dzięki istnieniu niezliczonych wskaźników i statystyk, wśród których każdy znajdzie coś dla siebie. Z racji swojej złożoności kwestie ekonomiczno-społeczne to raj dla ludzi, którzy nie stronią od manipulowania informacjami, wykrzywiania obrazu rzeczywistości lub przemilczania niewygodnych faktów. Nic więc dziwnego, że rozgrzani walką o władzę nadwiślańscy politycy chętnie do tego zasobu sięgają.
Chociaż niemal wszystkie strony sporu posługują się z grubsza tymi samymi danymi – pochodzącymi głównie z GUS, NBP czy Eurostatu – kreują na ich podstawie kompletnie różne historie. Metoda jest prosta – wybiera się te wskaźniki, które mniej więcej pasują do naszej narracji. Gdy ta się zmieni, trzeba tylko dostosować współczynniki, zmienić perspektywę lub sięgnąć do nieco innej bazy danych. Trwająca kampania wyborcza obfituje w przykłady instrumentalnego traktowania statystyki, ale wzmożoną aktywność na tym polu obserwujemy już co najmniej od czasu pandemii.