Artykuł
Spóźnieni co najmniej o rok
Uruchomienie pierwszych reaktorów w Polsce w następnej dekadzie wydaje się całkiem możliwe. Ale – jak pokazuje historia Żarnowca – z atomem nic nie jest pewne
Jesteśmy najbliżej elektrowni jądrowej od czasu, gdy porzucono plac budowy w Żarnowcu. Aura imposybilizmu, jaka unosiła się nad polskim programem jądrowym niemal od jego zarania, została w dużej mierze przełamana.
Decyzja o powstaniu polskiej elektrowni atomowej została podjęta w epoce wczesnego Gierka – w zeszłym roku minęło pół wieku od określenia jej lokalizacji. Pierwsza łopata przy budowie elektrowni w Żarnowcu została wbita w czasie stanu wojennego, wiosną 1982 r. Kolejna elektrownia miała powstać w Klempiczu, w ówczesnym województwie pilskim. Problemy finansowe, złe zarządzanie, zmiany ustrojowe, sceptycyzm opinii publicznej narosły po katastrofie w Czarnobylu, wreszcie decyzja polityczna Tadeusza Syryjczyka, ministra przemysłu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, podjęta w duchu transformacyjnej ideologii „zaciskania pasa” – to czynniki, które złożyły się na klęskę tych zamierzeń. W referendum wśród mieszkańców ówczesnego województwa gdańskiego przeciw elektrowni opowiedziało się ponad 86 proc. głosujących – przy ponad 44-proc. frekwencji.
Idea budowy elektrowni wróciła dopiero ćwierć wieku później. Za uzasadnione w kontekście dekarbonizacji wprowadzenie energii jądrowej uznał w przyjętej w 2005 r. strategii rząd Marka Belki, wzywając jednocześnie do rozpoczęcia społecznej debaty na ten temat. Wpisania atomu do wieloletniej polityki energetycznej Polski chciał Jarosław Kaczyński za pierwszego rządu PiS, ale dokument przyjął dopiero rząd Donalda Tuska.