Artykuł
Krótsza praca, czyli coś za coś
Nie ziszczą się oczekiwania wyższych zarobków przy mniejszym nakładzie trudu: stawka godzinowa wzrośnie, ale w portfelu co miesiąc będzie tyle samo pieniędzy. Żeby ich przybyło, ludzie musieliby pracować w tych nowych wolnych godzinach
Z Joanną Tyrowicz rozmawia Łukasz Wilkowicz
Donald Tusk chciałby czterodniowego tygodnia pracy. W wersji Partii Razem to 35 godzin. Czy to jest możliwe? Czy nasz rynek jest w czymś podobny do francuskiego, gdzie wprowadzono 35-godzinny tydzień pracy?
W wypowiedziach Tuska najbardziej podobało mi się słowo „eksperyment”…
Mówił o pilotażu.
Myślę, że chodzi o to samo. Od długiego czasu robimy w Polsce ogromne reformy bez żadnego przygotowania: transferów społecznych, emerytalne, podatków czy płacy minimalnej - a potem nie zostaje nam nic innego, jak tylko łapać się za głowę i płakać. Tymczasem jedyną drogą do znalezienia optymalnych polityk publicznych są kontrolowane pilotaże, czyli eksperymenty. Dopiero na podstawie ich wyników można powiedzieć, że coś zadziała, a coś nie.
Wróćmy do początkowego pytania: może najłatwiej zacząć od Francji.
To ciekawy przykład z wielu powodów, ale zacznę od najbardziej prozaicznego. Otóż, gdy w debacie publicznej w Polsce powrócił ostatnio temat skracania czasu pracy, synonimem stało się niemal od razu przedłużanie weekendu. Tymczasem Francuzi masowo, pomimo krótszej normy czasu pracy, nadal pracują te same 40 godzin w tygodniu, ale wydłużają sobie urlopy z wypracowanych w każdym tygodniu pięciu nadgodzin. Takie rozwiązanie zostało wynegocjowane na poziomie przedsiębiorstw, w porozumieniach zbiorowych czy na podobnych forach dialogu w firmach. I prawdopodobnie niewielu to przewidywało, ale okazało się, że Francuzi znacznie bardziej cenią sobie dłuższy urlop niż jedno wolne popołudnie w tygodniu.